środa, 16 kwietnia 2014

Rozdział 6

Fun Ghoul stanął obok mnie i wyciągnął swój zielony raygun. Patrzył na mnie, jakby oczekiwał odpowiedzi na tylko jemu znane pytanie. Spojrzałem na niego zza przymrużonych powiek.
-Nie umiesz strzelać? Pokaż jak strzelasz-powiedziałem znużonym tonem.
Chłopak wyciągnął raygun przed siebie i strzelił w manekina stojącego 5 metrów od niego. Trochę się przy tym chwiał, ale strzelił. Podszedłem do manekina i spojrzałem na ranę.
-Nierówna, strasznie poszarpana, jakbyś ruszał rękami. Boisz się strzelić do kawałka materiału?-spytałem już głośniej, tak żeby mnie usłyszał.
-No...nie-odpowiedział.
Spojrzałem jeszcze raz na figurę. Rana ewidentnie była poszarpana i wyglądała jakby strzelono z pistoletu małego kalibru. Małego kalibru...
Podszedłem do Ghoula i złapałem jego pistolet. Sprawdziłem pociski świetlne, z których strzelał. Ewidentnie były za małe jak na taki rozmiar broni.
Długa droga mnie czeka-pomyślałem. Jak można być tak głupim i kupić za małe pociski?
-Fun Ghoul, jak można kupić za małe pociski?-spytałem, patrząc mu w oczy. Wydawało mi się, że skurczył się o kilka centymetrów.
-N...nie wiem. Przepraszam, Party Poisonie. Ja nie wiedziałem, że są za małe.
Prychnąłem. Co za debil.
-Miałeś kiedyś broń?-pokiwał głową-No to powinieneś wiedzieć, że to bardzo podobny typ broni. Na razie ćwicz z mojego-podałem mu mój żółty raygun. Chłopak wyglądał, jakby patrzył na rzecz świętą.
-Na pewno?-upewnił się.-To jest twój raygun.
Pokiwałem głową.
-No właśnie. Dlatego masz o niego dbać i nie ściskać go tak mocno.
Chłopak speszył się; na jego twarzy wykwitły rumieńce. Widać bardzo się peszył, gdy ktoś mu zwracał uwagę. Wziął jednak do serca moją radę i strzelił do figury. Podszedłem do manekina. Rana wyglądała lepiej, była położona bliżej serca ofiary, nie była tak nierówna i poszarpana. No, już jakiś postęp. To może nie będzie aż tak źle.
-Gratulacje Ghoul. Ale trening nie polega tylko na strzelaniu, zdajesz sobie z tego sprawę?-spytałem chłopaka, patrząc mu w oczy. Miały bardzo ładną barwę, można było w nich utonąć. Tak pięknych brązowych oczu jeszcze nigdy nie widziałem. Chłopak pokiwał głową na znak, że rozumie.-Świetnie. Na razie jeszcze nie będziesz jeździć z nami na misje. Choć sam też nie możesz zostać...Dobra, trzeba porządnie cię przetrenować. Potem zobaczymy, co dalej.
Chłopak pokiwał znów głową z kamienną miną. Przystąpiliśmy do treningu. Chłopak radził sobie całkiem nieźle, choć czasem bywały momenty, kiedy oboje mieliśmy dość. Jednak wiedzieliśmy, że nie możemy przestać. On musiał tu być potrzebny, skoro Doktorek go przysłał. A zsyłki nowych rzadko się zdarzały. Trenowaliśmy dość długo strzelanie-oczywiście z mojego rayguna-które po jakiejś godzinie bądź dwóch szło chłopakowi nieźle, potem przyszła pora na strzelanie do ruchomego celu oraz do biegania oraz strzelania w tym samym czasie. Było także dużo ćwiczeń siłowych. Zdążyłem zauważyć, że chłopak nie jest w zbyt dobrej formie, gdyż po pół godzinie ćwiczeń wyglądał, jakby miał umrzeć na miejscu. Podszedłem do małej, dobrze ukrytej lodówki i wyjąłem z niej wodę, którą podałem chłopakowi, który sapnął ciche „dziękuję” i zaczął zachłannie pić. Usiadł na podłodze i zaczął oddychać niespokojnie, pijąc swoją wodę. Kolor jego skóry powoli zaczął się zmieniać na normalny. Po tej chwili odpoczynku znów przystąpiliśmy do ćwiczeń.
*
Wracaliśmy do domu samochodem, pozwalając by wiatr owiewał nam twarze i wchodził nam między włosy. Było to bardzo przyjemne uczucie, po sześciu intensywnych godzinach treningu w zamkniętym pomieszczeniu bez jakiegokolwiek dostępu do świeżego powietrza. W trakcie jazdy nie odzywaliśmy się do siebie. Ja byłem zajęty oglądaniem się na trasę, którą jedziemy, a Ghoul miał rozglądać się za niebezpieczeństwami bądź czymś wyglądającym nienaturalnie. Jak na razie nie miał żadnych uwag, więc jechaliśmy w spokoju. To dziwne-myślałem-Korse nie wysyła swoich ludzi? Przecież jesteśmy łatwym celem.
Niepewnie spojrzałem w bok, jednak niczego tam nie zobaczyłem. Było to miłe i dziwne jednocześnie. Naprawdę. Jazda minęła nam bardzo szybko, oraz w spokoju. Po parunastu minutach zatrzymaliśmy się pod mieszkaniem od Doktorka. Wyskoczyłem z samochodu, nie bawiąc się nawet w otwieranie drzwi. Odgarnąłem czerwone kosmyki włosów, które wpadały mi w oczy. Kiedyś je zetnę nożyczkami, pomyślałem. Na palcach zostały mi różowe ślady po farbie do włosów-świetnie, schodzi mi. Zmęczony, wszedłem do domu, po czym nie zdejmując nawet z siebie ubrań, dosłownie padłem na kanapę. Sprężyny lekko zatrzeszczały pod ciężarem mojego ciała. Powoli miałem dość roli szefa i ojca wszystkich. Chciałbym normalnie pójść spać, a nie być wzywany o różnych godzinach do różnych miejsc, a czasem nawet stref. Bardzo chciałbym doznać odpoczynku, takiego jaki ma mój brat. Kid nie musi wiele robić, choć często wysyła się go na różne misje, zwiady. Jest dobry pod względem cichego i niezauważalnego przemieszczania się. Dlatego też, gdy Doktorek potrzebował szpiegów brał często mojego brata. Wiadomo, nie była to łatwa praca. Na każdym kroku mogły się czaić kamery, mogli cię obserwować z ukrycia i nagle zaatakować. Gdy tylko go wysyłają na przeszpiegi, proszę go, by uważał na siebie. Wiadomo, jako jego starszy brat nie chciałbym go stracić. Obawiam się o niego a on o mnie. Nie za często to sobie mówimy, ale jako bracia, wiemy to. To chyba jakoś jest zaprogramowane w naszych umysłach. To jakaś cecha wrodzona, albo jesteśmy bardzo wrażliwi. Do wyboru do koloru.
Przed oczami stanęła mi nagle mała dziewczynka. Miała dość pulchną twarzyczkę i krótkie, jasne włoski. Patrzyła na mnie swoimi pięknymi, niebieskimi oczkami i uśmiechała się. Próbowałem ją sobie wyobrazić jako starszą. Miała już dłuższe włoski, sięgające ramion, jej oczy były już niebiesko-zielone. Cały czas patrzyła na mnie, ale nie tak samo jak wtedy, gdy była młodsza. Ten wzrok był o wiele mądrzejszy. Przed oczami stanęła mi twarz kobiety. Miała czarne włosy spięte w dwa kucyki, piękne, brązowe oczy oraz usta wyciągnięte w szerokim uśmiechu. Jej ramiona pokryte były masą tatuaży. Mała dziewczynka podbiegła do kobiety, która ją podniosła. Obie się uśmiechały.
Moje powieki robiły się coraz cięższe. Próbowałem się temu oprzeć, ale to było trudne. W końcu, zmęczony, zasnąłem.

piątek, 11 kwietnia 2014

Postanowiłam, że podzielę się One-shotem, który pisałam chyba z pół roku. Nie był to łatwy do napisania shot, ale mam nadzieję, że mimo tego się Wam spodoba.
Endżoj:

One-shot

Waiting for a miracle


Słowo. Jedna z największych potęg, jakie otrzymał człowiek. Słowami możemy wyrazić swoje uczucia, emocje. Ale nimi możemy także kogoś urazić, czy pocieszyć. Słowa są niezbędne w naszym życiu; one są wszędzie. Gdzie nie spojrzysz, one są. Na reklamach, pudełkach czy w człowieku.
Ale są osoby, które nie mają słów. Porozumiewają się za pomocą wzroku czy gestów. Przez całe życie są zamknięci w klatce wiecznej ciszy.
Jedną z takich osób jest mój chłopak, Gerard Way, który nie dość, że jest osobą niemą, to jest niestabilny psychicznie. Pomyślicie sobie pewnie, jak można kogoś takiego kochać. Ja wam odpowiem, że nie ważne jest, czy człowiek dużo mówi, czy milczy, ale jaki jest wewnątrz. A Gerard jest osobą przyjazną, miłą, ale też nieśmiałą. Jest cudowny. Jeśli kogoś kochasz, najpierw zwracasz uwagę na to, jaką ktoś jest osobą. Ważna jest głębia.
Gerard już od czasu porodu jest osobą niemą i niestabilną psychicznie, ale matka wychowywała go jak normalne dziecko. Nie porzuciła go, jak to mają w zwyczaju niektóre kobiety. Teraz Gerard jest normalny. Prawie.
* * * *
Stałem przy blacie kuchennym parząc sobie kawę, gdy usłyszałem kroki Gerarda.
-Hej kotek. Chcesz kawy?-spytałem, a Gerard pokiwał głową.
Wyjąłem kubek, nasypałem ziarenka kawy, po czym zaparzyłem wodę. Gdy ta była gotowa, zalałem ziarnka, a kubek podałem Gerardowi, który mówił mi nieme „dziękuję”. Uśmiechnąłem się do niego.
Zaczęliśmy pić nasze kawy. W naszym domu zawsze było cicho. Gdyby nie ja, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka. Gerard poruszał się prawie bezszelestnie, więc trudno było usłyszeć gdzie i czy w ogóle idzie.
-Gerard-zacząłem, obejmując kubek rękami i kładąc go na stole.-Powiesz coś?
Powiesz” oznaczało napisane czegoś na tabliczce mazakiem. Tak głównie wyglądały nasze rozmowy. Ja mówiłem, on pisał.
Złapał tabliczkę, po czym zaczął pisać. Po chwili pokazał mi, co było napisane.
Chciałbym mówić.
Dwa słowa. Tylko dwa słowa wyrażające wszystkie uczucia Gee. Podszedłem do chłopaka, po czym pocałowałem go w usta. Miały lekki posmak kawy, której przed chwilą się napił.
-Kotek, ja wiem-szepnąłem-Ale ja cię kocham takim, jakim jesteś.
On znów złapał tabliczkę, zmazał to co przed chwilą napisał i znów zaczął pisać. Patrzyłem co wychodzi spod jego zgrabnych dłoni.
Ty nie wiesz jak to jest nie mówić. To gorzej niż nie istnieć.
Potem z jego oczu popłynęły łzy.
-Czasami musimy urosnąć silniejsi, ale ty nie możesz być silny w ciemności-zanuciłem.
I gdyby oni tylko mogli wiedzieć co chciałbym powiedzieć...
Rozpłakał się na dobre. Wiem, że gdyby był w stanie mówić, wyżaliłby mi się.
Powiedziałby, że on nie chce żyć jak odludek, jak inny. Ale nie mógł.
Przytuliłem chłopaka, który zaczął mi moczyć ubranie swoimi łzami. Nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie, cieszyłem się, że to zrobił, bo wreszcie pozbył się tego ciężaru i wyżalił się; wyrzucił to z siebie.
Szeptałem chłopakowi słowa otuchy, głaskałem po włosach, choć wiedziałem, że to niewiele pomoże. Słowa to potęga w tych czasach.
Przytuliłem głowę chłopaka do swojej klatki piersiowej. W tej pozycji trwaliśmy parę chwil. Następnie, gdy chłopak wyglądał jakby się pozbył złych uczuć, ruszyliśmy do salonu. Tam usiedliśmy na kanapie. Nie wiedzieliśmy co zrobić, powiedzieć czy pokazać. Chłopak patrzył na mnie swoimi czerwonymi od płaczu oczami. Od tego widoku łamało mi się serce. Nie chciałem, żeby cierpiał. Chciałbym przejąć na siebie jego cierpienie. Jedynym, co było teraz dla mnie teraz ważne to ujrzeć chłopaka uśmiechniętego, pełnego radości i dystansu do świata. Usiadłem koło swojego chłopaka, po czym złapałem go za rękę-zupełnie jak wtedy, gdy bałem się wyznać mu swoją miłość, przemknęło mi przez głowę-i mocno ją ścisnąłem. Poczułem, że Gerard odwzajemnia uścisk oraz że opiera swoją głowę na moim ramieniu. Przez długi czas milczeliśmy. Można było usłyszeć tykający cicho zegar w kuchni, bądź kłótnie sąsiadów mieszkających obok nas. Żadne z nas nie chciało się odezwać; nie mieliśmy ochoty na psucie tej chwili. Powoli więc zatracałem się w moich wspomnieniach...
* *
Siedziałem na tylnym fotelu w samochodzie, machając nogami ze zniecierpliwienia oraz zdenerwowania.
-Ale mamo, dlaczego mnie ciągniesz do tej pani Way? Nie chcę tam iść!-krzyknąłem, po czym strzeliłem pokazowego focha.
-Franuś, ile mam Ci powtarzać. Donna ma dziś urodziny. Poza tym ma dzieci. Dwójkę chłopców, nie pamiętam już jak się nazywają, ale są bardzo mili. Więc ty też postaraj się być, dobrze?-spytała, a ja, już mniej obrażony, pokiwałem głową.
Gdy mama zaparkowała przed dużym jasnym domem, rozpiąłem się z pasów, po czym wyskoczyłem z auta. Mama złapała mnie za rękę, po czym podeszliśmy do drzwi, do których wspólnie zapukaliśmy. Usłyszeliśmy cichą melodię, oraz kroki po drugiej stronie i po krótkiej chwili pani Way otworzyła nam drzwi. Była bardzo wysoka, miała blade włosy, duże oczy oraz usta. Uśmiechnęła się.
-Linda! Kochana, witaj!-pocałowały się w policzki. Jak tak można? Mamo, stoję obok ciebie! Po chwili pani Way zobaczyła i mnie.-Franuś, skarbie, witaj! Jak tam! Dawno cię nie widziałam, ile masz już lat?
-Dwanaście, proszę pani-odpowiedziałem, a pani z bladymi włosami pokiwała głową.
-Aleś wyrósł! Jesteś bardzo podobny do matki. Po niej odziedziczyłeś tę twarz. Stuprocentowa mamusia.
-Donna, przestań-powiedziała moja matka rumieniąc się.
-No dobrze, nie będę cię już zamęczać. Chodź, zaprowadzę Cię do pokoju, w którym będziecie się bawić.
Ruszyłem schodami, strasznie krętymi na górę. Tam pani Way wprowadziła mnie do jakiegoś pokoju.
-Jakbyście mieli problemy, żabeczki, jestem na dole-uśmiechnęła się i wyszła, zamykając cicho drzwi. Rozejrzałem się, szukając chłopców, z którymi miałem się bawić. Zauważyłem jednego chłopaka, blondyna. Miał okulary, a włosy spadały mu na oczy. Ubrany był w czarną koszulkę ze spranym logo jakiegoś zespołu oraz granatowe spodnie i trampki. Zauważył, że się mu przyglądam, po czym podszedł do mnie z uśmiechem na ustach.
-Jestem Michael. Dla przyjaciół Mikey.
-Frank-powiedziałem, a chłopak wyciągnął rękę na powitanie. Uścisnąłem ją. Nie powiem, miał mocny chwyt.-Moja mama mówiła, że jest was dwóch. Gdzie jest ten drugi chłopak?
-Gerard? Śpi. Ostatnimi czasy jakoś często, no ale ma biedaczyna prawo. Co lubisz robić, Frank?-zmienił temat. Wzruszyłem ramionami.
-Słucham dużo muzyki.
-Jakiej?-Widać było, że blondyna to interesuje.
-Misfits, Smashing Pumpkins, Black Flag...
Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Zauważyłem blask w jego oczach, więc widać było, że podoba mu się muzyka, której słucham.
-Byłeś na koncercie Pumpkinsów w tamtym roku?-spytał blondyn. Pokiwałem głową. Chłopak zagwizdał.-Nieźle. Gdzie stałeś?
-W pierwszym rzędzie. Przybiłem nawet żółwika z wokalistą.
Chłopak zrobił wielkie oczy, widać było, że mu zaimponowałem. Od małego chodziłem na koncerty i stało się dla mnie normalnością, że ludzie reagują tak jak Mikey.
-Już myślałem, że mama zaprosi matkę z jakimś nudnym dzieciakiem, ale ty jesteś całkiem spoko-powiedział Mikey.
Rozmowę przerwało nam pukanie do drzwi, które po chwili leciutko się otworzyły. Za nimi stał całkiem wysoki i bardzo chudy chłopak o mocno czarnych włosach. Garbił się. Podszedł powoli do blondyna, po czym mocno go przytulił, chowając swoją głowę w jego klatce piersiowej. Okularnik pogłaskał czarnowłosego po głowie.
-Znów koszmar, Gee?-kiwnięcie głową. Mikey chyba musiał zrozumieć.-Nie zaśniesz sam w drugim pokoju?-przeczenie.-No dobrze, chodź, będziesz spać u mnie. Nie będziemy nigdzie z Frankiem wychodzić, ani na sekundkę. Obiecujemy.
Nagle chłopak podniósł głowę i spojrzał na mnie. Miał piękne, hipnotyzujące zielone oczy z niebieską obwódką. Patrzył na mnie uważnie, ale później przeniósł wzrok na brata. Wstał, po czym podszedł do łóżka, zgrabnie tam wszedł, złapał skrawek kołdry, mocno ją przytulił, po czym wtulając twarz w poduszkę, zasnął. Patrzyłem na tę scenę lekko zdziwiony. To nie było normalne. Tak zazwyczaj nie zachowują się normalni ludzie. Patrzyłem cały czas na Gerarda, zgarbionego nawet podczas snu i spokojnie oddychającego w poduszkę brata. Zastanawiała mnie ta rodzina, naprawdę. Czy ktoś mi to wszystko wyjaśni?
Mikey musiał zauważyć dziwność sytuacji, ponieważ przeniósł wzrok na Gerarda.
-To dobry dzieciak. Może nie jest zbyt opiekuńczy, jak na starszego brata przystało, ale to naprawdę porządny człowiek. Ostatnio odpoczynek dawał mu tylko sen, ale teraz i to nie pomaga, nic już nie pomaga-blondyn cały czas patrzył na swojego brata.-Może kiedyś spróbujemy innych sposobów-oczy chłopaka się zaszkliły. Okularnik pociągnął nosem.-Przepraszam cię, Frank. Po prostu on jest dla mnie bardzo ważny, nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś mu się stało. Jestem za niego odpowiedzialny. On mnie potrzebuje.
-Ale...o jakim odpoczynku mówiłeś? O co ci chodziło? Odpoczynek od czego?
W tym momencie matka kazała mi zejść na dół, gdyż chciała wrócić do domu.
*
Otworzyłem oczy. Ze zdziwieniem zauważyłem, że leżę na kanapie w salonie, okryty kocem. Przed oczami stanął mi widok Gerarda okrywającego mnie kocem, który sprawił, że aż przyjemnie mi się zrobiło na sercu. Powoli wstałem, po czym ruszyłem do naszego-mojego pokoju po czyste ubrania. Wszedłem trzeszczącymi się schodami na górę, po czym otworzyłem drzwi od mojego pokoju. Natychmiast zauważyłem, że w łóżku, okryty tylko cienką poszwą, leży śpiący Gerard. Jego włosy zakrywały większą część twarzy, usta miał lekko rozchylone, słychać było, jak spokojnie i miarowo oddycha. Podszedłem powoli do niego, po czym wyjąłem z dna szafy gruby koc i okryłem nim chłopaka. Natychmiast przypomniało mi to wspomnienie, które mówiło o odpoczynku. „Ostatnio odpoczynek dawał mu tylko sen, ale teraz i to nie pomaga, nic już nie pomaga”-uśmiechnąłem się. Czyżby? Sięgnąłem po ubrania, po czym cicho poszedłem do łazienki. Tam zdjąłem z siebie wczorajszą koszulkę, spodnie oraz bieliznę. Niechętnie spojrzałem na postać w lustrze. Miała strasznie wystające kości miedniczne oraz kości żeber, ramiona miała wychudzone, przypominały wysuszone patyki, oraz długie, potargane, czarne włosy z grzywką zasłaniającą pół twarzy. Postać miała niezbyt duże, brązowe oczy oraz dziecięcą twarz. Odsunąłem się, a postać w lustrze zrobiła to samo. Natychmiast się ubrałem, po czym złapałem kredkę do oczu i zacząłem się malować. Dużo czasu zajęło mi zrobienie wodnej kreski. Gdy byłem gotowy, wyszedłem i ruszyłem w stronę kuchni. Przeczesałem włosy palcami, po czym zacząłem wyjmować składniki do zrobienia naleśników. Do niektórych oczywiście, przez swój niski wzrost nie sięgałem, ale jak wszedłem na krzesło bądź stanąłem na palcach, to udało mi się dostać. Specjalnie dla mnie te szafki były powieszone niżej niż normalnie miały być, ale czasem i tak to jest za wysoko.
Wymieszałem wszystkie składniki i gdy ciasto-a raczej to, co się wylewało na patelnię- było już gotowe, zacząłem wylewać je na patelnię. Przewracałem naleśniki, żeby się nie przypiekły, po czym kładłem je na talerz. Gdy były już gotowe, nałożyłem na ciasto trochę serka homogenizowanego i zawinąłem je oraz polałem sosem truskawkowym-Gerard go uwielbia. Danie przełożyłem na dwa talerze. Wyglądało smacznie. Złapałem talerze i sztućce po czym ruszyłem w stronę sypialni, mając nadzieję, że Gerard już nie śpi. Bardzo trudno było chodzić z taką obstawą. Prawie wywróciłem się na schodach, ale udało mi się uratować danie. Wszedłem do pokoju-na szczęście, Gerry już nie spał. Podałem mu jeden z talerzy, po czym pocałowałem chłopaka w usta.
-Smacznego, mój śpiochu-powiedziałem.
Gerard spojrzał na mnie, po czym z jego oka popłynęła mała łza i spłynęła po policzku. Zaczął jeść naleśniki razem ze mną. Nie będę skromny, ale powiem, że wyszły bardzo dobre. Gdy skończyliśmy jeść, talerze odłożyliśmy na biurko Gerarda zawalone jego pracami. Położyliśmy się obok siebie. Gerard wtulił głowę w mój tors, a ja poczułem łzę, jedną malutką na mojej koszulce. Wtopiłem palce we włosy Gerarda.
-Gerard, czemu płaczesz?-spytałem. On podniósł głowę i zaczął poruszać ustami. Z początku wychodziło coś na kształt skrzeku, ale on się nie poddawał. Przybliżyłem ucho do jego ust, więc jego oddech owiewał moją twarz.
-...F...Fh...a...nk. Koch...am Cię-wyszeptał Way. Z mojego policzka popłynęła łza. To był dzień, który znaczył dla mnie wszystko.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Witajcie!!! 

Dziś druga część rozdziału 5. Może być coś trochę niespójnego, ale jest to pomeiszanie nowego ze starym. Starałam się zrobić to tak, żeby miało ręce i nogi, no ale nie ręczę za ten rozdział. 
Endżoj! :

Rozdział 5

Część 2

Mężczyzna przez chwilę nie odpowiadał.
-My, Killjoye, mamy za zadanie walczyć z Drakuloidami. Zaraz wam powiem co to za istoty. Jest dziesięć stref, każda ma swój numer. To jest strefa sześć, inaczej nazywana Battery City. Naszą główną strefą jest strefa zero. Naszym jedynym zadaniem nie jest tylko walka z Drakuloidami, musimy też odnaleźć i zanieść do nas JĄ-powiedział, wskazując zdjęcie małej dziewczyny z kręconymi włosami.-To jest Sunshine. Ma dziesięć lat. Od początku żyła tutaj, nie zna innego świata. Jej rodzice zginęli z rąk Korse`a. My musimy ją chronić. Ale ostatnio nam zaginęła, podejrzewamy o to właśnie Korse`a.
-Kim jest Korse?-spytałem.
Mężczyzna przez chwilę nie odpowiadał.
-Korse jest złym człowiekiem. Kiedyś był Killjoyem, jak my, ale potem przeszedł na złą drogę.
-Ale...skoro Killjoye mają walczyć z Korsem, to jak on mógł nim być? Znaczy się, Killjoyem.
-Szykujcie się na długą opowieść.-odpowiedział.
* * * * * *
Mężczyzna westchnął.
-Killjoy`e od początku byli stworzeni do walki. Na początku mieli walczyć w armii, pomagać wojskowym, ale mieli zachować anonimowość. Jednym ludziom to się podobało, a innym nie. Ale mimo tego walczyli. Taki system działał ponad dwanaście lat. Nic nie zapowiadało zmian. Ale pewnego dnia, jeden z Killjoy`ów zbuntował się. Utworzył armię sobie podległą, która odeszła z wojska. Tym Killjoyem był właśnie Korse. Zamieszkali opuszczoną pustynię, którą nazwali Battery City. Teraz, co roku wybieramy kilku żołnierzy z każdego kraju, nadajemy mu nowe imię i każemy walczyć w Battery albo innym podległym mieście-pustyni. Staramy się dojść jakoś do jego opustoszałego, głupiego móżdżku, żeby mu wytłumaczyć, że ma walczyć w naszej armii. Ale jego łeb chyba tego nie rozumie.
-Wujaszku, spokojnie-powiedziała dziewczyna w kasku. Spojrzałem na nią. Już zdjęła z siebie kask. Miała piękne, czarnobrązowe włosy, sięgające połowy pleców, pełne, ale nie za duże usta, oczy błękitne jak morze oraz miała niezbyt ciemną skórę.
-Przepraszam, Lipstick.
Siedzieliśmy w ciszy.
-No dobrze, już rozumiemy o co chodzi z Killjoy`ami, ale te listy? Czemu zostały wysłane do nas?-spytał rzeczowo Ray.
Mężczyzna podrapał się po głowie.
-Obserwujemy was. Nie, nie martwcie się, nie podglądamy was w sypialni. Obserwujemy was na co dzień, szukamy najlepszych wojowników, którzy mogliby walczyć, potem wysyłamy im listy.
-Ale ja mam małą córkę...-wybełkotałem.-Ona nie może żyć bez ojca.
-Tak, wiemy, że ma pan Bandit. Mamy na względzie jej zdrowie i bezpieczeństwo. Dlatego, gdy tylko to będzie możliwe, będzie mógł pan dzwonić czy wysyłać listy do swojej żony oraz córki.
Kamień spadł mi z serca. Już myślałem, że odetną mnie od informacji o mojej...
-Tylko nie będziemy mogli pana informować o niczym, co się u pańskiej żony dzieje, a rozmowy nie mogą trwać dłużej niż siedem minut.
...żonie. Pięknie. Dzięki ci Boże, za tę szopkę. Naprawdę, nie musiałeś.
Opuściłem bezradnie ramiona, nie chcąc już nic więcej mówić. No co to jest? Siedem minut? Naprawdę?
-A nie można dłużej?-spytałem, mając nadzieję na pozytywną odpowiedź.
-Nie, niestety. Korse jest w pewien sposób podcięty pod naszą sieć, więc gdyby rozmowa byłaby dłuższa, zauważyłby to. Przykro nam.
W jego głosie było słychać, że naprawdę mu smutno z tego powodu.
Trudno. Jak się nie da, to się nie da.

środa, 9 kwietnia 2014

Witajcie!!! 

Oto nadchodzi 5. rozdział mojego opowiadania. Jest to rozdział, w którym wyjaśnia się, czemu Gerard i chłopaki zostali Killjoyami, kim właśnie są Killjoye, Korse i tego typu sprawy. Wyszło to dość długie, więc podzieliłam ten rozdział na dwie części. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. 
No i na razie utknęłam na 6. rozdziale i nie mam weny i czasu, więc nie będzie mnie tu chwilę, ale postaram się szybko wrócić. Tak więc nie przynudzam i życzę miłego-mam nadzieję-czytania :) 
Endżoj! :

Rozdział 5

część 1

Siedziałem z moją żoną i malutką-dwumiesięczną wtedy-córką Bandit na kanapie w domu w New Jersey. Przyszedł listonosz z jakimś listem od nieznanej mi firmy. Otworzyłem go zaciekawiony. Jego treść mnie zdziwiła.




Drogi Panie Way!

Zostaliśmy poinformowani o pańskim niebywałym talencie rozumowania oraz walki. Chcielibyśmy, aby jak najszybciej wyjechał z rodzinnego miasta New Jersey i udał się na misję do Battery City.
Dnia dwudziestego dziewiątego września przyjedzie po pana nasz pracownik. Bardzo prosimy się nie sprzeciwiać, inaczej skutki będą niezbyt przyjemne dla Pana i Pańskiej rodziny.
Proszę spakować wszystkie najważniejsze rzeczy.
Na czas misji zostanie Pan odcięty od informacji o Swojej rodzinie.
Proszę się nie obawiać, nic jej nie zrobimy.


Cherry Cola, Killjoy Indstr.


Pokazałem zdumiony list żonie. Podczas czytania jej oczy robiły się coraz większe.
-Dwudziestego dziewiątego...To za tydzień-odparła cichym głosem.-Nigdzie nie wyjedziesz. Masz mnie i małą córkę-odparła potem bardziej stanowczym głosem.
-Kochanie, ja muszę wyjechać, widzisz co tu napisali. Przykro mi.
-Ale...-jej oczy napełniły się łzami.-Przysięgnij, że będziesz starał się utrzymywać z nami jakikolwiek kontakt, że postarasz się przeżyć, nie tylko dla mnie, ale i dla Bandit, żeby poznała swojego ojca.
Przytuliłem ją mocno.
-Obiecuję.
Potem pocałowałem córkę w czoło i powiedziałem:
-Kochanie, tatuś będzie musiał wyjechać, ale wróci, obiecuję.
Ona spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczkami i pomachała mi przed oczami grzechotką, śmiejąc się.
Wtedy zadzwonił mój telefon. Wstałem z kanapy.
-Przepraszam kochanie.
Poszedłem odebrać.
-Hej Gerry-to był Ray.
-Hej. Też dostałeś jakiś dziwny list, że chcą ciebie na jakiejś misji w Battery City?
-Tak. Twój brat też go dostał?
-Wiesz, nawet się nie pytałem. Jedziesz, czy będziesz stawiać opór?-spytałem, siadając na parapecie.
-Jadę. Nie chcę, żeby coś się stało Christ`cie. A ty?
Westchnąłem, po czym poczochrałem włosy palcami.
-Nie wiem. Nie chcę jechać, ale chyba muszę. Przecież jakby coś zrobili Ban...Nie wybaczyłbym tego skurczybykom.
-Spotkajmy się gdzieś, ty, ja i twój brat. Porozmawiajmy o tym w cztery, albo raczej w sześć oczu.
-Ok. Zaraz do niego zadzwonię. Cześć.
Rozłączyłem się, po czym podszedłem do Lyn-Z i powiedziałem jej, że idę się spotkać z Rayem i moim bratem porozmawiać o tym. Zgodziła się.
*
Siedzieliśmy już w kawiarence, ja i Mikey i czekaliśmy na Raya. Po chwili się pojawił, usiadł koło nas i zamówił wodę.
-Macie listy?-spytał.
Pokiwaliśmy głowami, po czym wyjęliśmy nasze listy. Każdy przeczytał każdy z trzech listów.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.
-Tu mi pachnie podstępem-orzekł w końcu Ray.-Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Battery City. Poza tym, przyjrzyjcie się tym listom. Mają niemal taką samą treść.-Ray mówił cicho i pochylał się nad stolikiem. Musieliśmy wyglądać jak jakaś sekta.
Przyjrzeliśmy się listom. Rzeczywiście, listy różniły się odbiorcami i początkiem. U mnie pisali o talencie walki i dedukcji, u Raya o wiedzy medycznej i orientacji geograficznej, a u mojego brata-chyba tu żartowali-o wykrywaniu podstępów i-dobra, tu mieli po części rację-umiejętności cichego przemieszczania się.
Kelnerka przyniosła nasze napoje. Od razu jej zapłaciłem.
Piliśmy nasze napoje, zastanawiając się, co to za listy.
-W ogóle, co to jest Killjoy?-spytał Mikey.
Przyznałem mu rację. Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Killjoy.
Ta cała sytuacja mnie przerastała. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Wszystko to było zbyt pogmatwane, trudne do zrozumienia. Sam nie miałem pojęcia, co mam myśleć. Jak będę się stawiać, to mogą coś zrobić Lyn-Z i Ban, moim dwóm skarbom.
-Ja jadę. Kto jest za mną, niech położy rękę na swoim liście-powiedziałem. Przez chwilę tylko moja ręka znajdowała się na tajemniczym liście. Po kilku minutach dołączyła też ręka Raya i Mikeya.
*
Dwudziesty dziewiąty września. Ten dzień każdy z nas miał zaznaczony w kalendarzu kolorowym markerem.
Siedziałem u siebie w pokoju, pakując się. Nie wiedziałem, co będzie mi tam potrzebne, a co mam zostawić. Spakowałem tam wszystkie moje ubrania. Czy czegoś jeszcze potrzebuję? Płyty? Nie, chyba nie będą mi potrzebne. Narzędzia? Kilka mogę spakować. Kto wie, czy w tym domku nie trzeba będzie czegoś naprawiać. Na wszelki wypadek spakowałem też parę książek.
Gdy byłem już gotowy, siedziałem i czekałem aż przyjdą. Musiałem zostać sam ze sobą, pozbierać myśli, tak więc Lindsey siedziała w pokoju obok. W pewnym momencie otworzyła drzwi, podeszła do mnie i powiedziała:
-Są.
To jedno słowo wystarczyło, bym spanikował.
Nie chciałem opuszczać mojej żony, córki. To było dla mnie bardzo trudne, jednak wstałem z łóżka, przytuliłem Lyn, przeczesałem palcami jej czarne włosy, wdychając ich zapach, po czym pocałowałem ją i pożegnałem. To samo zrobiłem naszej córce. Gdy wyszedłem na dwór zobaczyłem mężczyznę ubranego w czarne spodnie, białą koszulkę i trochę zużytą marynarkę. Ściskałem mocno walizkę, jednak mężczyzna odebrał ją ode mnie, po czym spakował do bagażnika niezbyt nowoczesnego samochodu.
-Proszę wejść-powiedział. Zrobiłem co kazał. Po chwili sam usiadł za kierownicą.-Teraz jedziemy po pana Way`a oraz pana Toro.
-Nie mógł pan powiedzieć, że jedziemy po mojego brata?
-Nie, nie mogłem. Procedury mi nakazują tak mówić.
Wywróciłem oczami. Procedury...
Jechaliśmy w ciszy. Patrzyłem przez okno. Mijaliśmy domki, drzewa i jeszcze raz domki, aż w końcu podjechaliśmy pod ten, w którym mieszka mój brat. Chciałem wyjść, ale mężczyzna rozkazał mi siedzieć, więc zostałem. Wyszedł z samochodu i stał-tak jak u mnie-kilka metrów od drzwi, Po chwili zobaczyłem twarz Alicii w drzwiach, która znikła po chwili tak szybko jak się pojawiła. Wpatrywałem się w drzwi i faceta i zaczynałem mu współczuć pracy.
Po chwili wyszedł mój brat z walizką, którą mężczyzna od niego przejął. Pomachałem bratu, jednak on mi nie odmachał.
Po chwili Mikes wszedł do samochodu.
Wymieniliśmy spojrzenia. W jego czaił się smutek, strach i niepewność, pewnie tak samo jak w moich.
-Dobrze. Został tylko pan Toro-przerwał ciszę mężczyzna.
Pokiwaliśmy głowami. Znów jechaliśmy w ciszy.
Gdy podjechaliśmy pod dom Raya, ten czekał na nas. Wyszedł i wszedł do samochodu, nie czekając na pozwolenie. Kierowca był zdziwiony. Po chwili jednak udawał, że nic się nie stało.
Podczas drogi nie odzywaliśmy się do siebie. Ray na mnie spojrzał. W moim spojrzeniu musiał coś wyczytać, ponieważ spojrzał na kierowcę, a potem spytał:
-W naszych listach pisało, że jedziemy do Battery City. Co to jest?
-To jest...miasto.
-Gdzie ono leży?-drążył Ray.
Mężczyzna milczał.
-Proszę powiedzieć-nalegał przyjaciel.
-W Kalifornii. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Ray pokiwał głową, jednak po chwili spytał:
-Co to Killjoy?
-Tego...dowiecie się na miejscu.
Widać było, że mężczyzna jest spięty tą rozmową, więc nie nalegaliśmy.
Resztę drogi-jak wcześniej-pokonaliśmy w milczeniu.
*
Mężczyzna zaparkował gdzieś na obrzeżach miasta.
-Zaraz tu przybędzie...pan Gavin, on wam powie co dalej.
Pożegnaliśmy się z kierowcą, który podał nam nasze walizki, a potem odjechał.
Staliśmy przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. Po chwili zauważyłem duży żółty autobus, z którego wyskoczył młody chłopak ubrany w białą koszulkę, ubrudzone szare spodnie i poprute trampki.
-Pan Gerard Way, Michael Way oraz Raymond Toro?
Pokiwaliśmy głowami, słysząc nasze imiona.
Mężczyzna zaprosił nas do środka autobusu. Weszliśmy. Poza nami nie było tam nikogo. Usiedliśmy na siedzeniach obok siebie. Jeśli wcześniej czułem niepokój, to teraz odczuwałem go podwójnie.
W autobusie panowała grobowa cisza. Każdy z nas potrzebował czasu na zastanowienie się.
Patrzyłem w ciszy na mijane przez nas miasta, wsie, domki, krzewy i zaczynałem tęsknić za żoną i córką, mimo że nie widziałem ich może ze trzy godziny.
*
Gdy dojechaliśmy już na miejsce, było bardzo ciemno; nic nie było widać oraz panował niezbyt przyjemny chłód. Wyjąłem z walizki niebieską skórzaną kurtkę-prezent od mojej żony-i założyłem ją na siebie. Mężczyzna-chyba Gavin-zaczął nas prowadzić w nieznane nam miejsce. Szliśmy za nim, bo i tak nie mieliśmy wyboru. Zaprowadził nas do wielkiego szklanego budynku. Wpisał jakiś kod, drzwi się otworzyły.
Jeśli uważałem, że na zewnątrz budynek jest ogromny, to się myliłem. Główny hol był ogromny, w jasnych kolorach, z milionem odgałęzień, korytarzy. Aż dziw, że ludzie się tu nie gubią.
Minęło nas kilka osób, nawet nie zwracając na nas uwagi.
-Dobrze, tutaj panów zostawiam-powiedział w końcu Gavin.-Proszę się kierować do korytarza G, potem iść na lewo, do windy i z widny na prawo do białych drzwi z literą D. Zrozumiano?
-Chyba tak-odpowiedziałem w imieniu wszystkich.
-Dobrze. Tak więc, do widzenia.
Pożegnaliśmy się, po czym zaczęliśmy szukać korytarza G.
-Tu jest A, B, C...-powiedział Ray.-Ale po C jest nagle F. To nie jest normalne.
Podeszliśmy do Raya. Rzeczywiście, po korytarzu C był F. Milczeliśmy.
-Jak to jest F, to gdzieś koło musi być G...-myślałem na głos.
Ruszyłem naprzód, patrząc na mijane korytarze. Był korytarz H, J, L, Y...Nigdzie nie było G.
Nagle coś mnie tchnęło. Wróciłem do chłopaków, po czym bez słowa wszedłem do korytarza F. Po chwili usłyszałem i ich kroki.
Rozglądałem się dookoła. Nagle zobaczyłem lekko świecącą literę G. Pchnąłem znajdujące się tam drzwi. Tu, na szczęście, nie było masy korytarzy, tylko dwa-jeden po prawej, drugi po lewej stronie. Przypomniałem sobie, w którą stronę mieliśmy iść.
Ray do mnie podszedł.
-Stary, skąd wiedziałeś, że tu będzie ten korytarz?-spytał z podziwem.
Wzruszyłem ramionami.
-Przed literą G jest jaka litera?
-F-odpowiedział Ray.
-No właśnie. Skoro F jest przed G, to zgadywałem, że korytarz G będzie się znajdował w korytarzu F.
-Nieźle, Gerry.
Mikey dogonił nas. Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Był on bardzo słabo oświetlony.
Gdy tylko się skończył, znaleźliśmy-zgodnie ze słowami Gavina-windę. Weszliśmy do niej. Na szczęście, miała tylko jeden przycisk, oznaczony małym pająkiem.
Nacisnąłem go. Winda powoli ruszyła, lekko przy tym skrzypiąc.
Po chwili drzwi się otworzyły. Wyszliśmy z windy i ruszyliśmy korytarzem w prawo.
Szybko znaleźliśmy drzwi z ogromną czerwoną literą D.
Zapukałem do nich. Odpowiedział nam jakiś głos, więc po chwili weszliśmy.
Przed nami stała dziewczyna w białych legginsach w dość duże, niebieskie kropki z czymś na kształt ochraniaczy na kolanach, z nałożonym na to czymś-co wyglądało jak wielkie, nieprzezroczyste czarne majtki ( :P )-, w rolkach, krótkiej koszulce z napisem NOISE. Na rękach miała białe rękawiczki, a na głowie biały kask w kropki.
Zdjęła kask i się nam przyjrzała.
-Hmmm...Do Doktorka przyszliście?-spytała.
-Jakiego doktorka?-spytał Mikey.
Dziewczyna spojrzała na nas zdziwiona.
-Lipstick, daj im spokój-usłyszałem.
Koło dziewczyny siedział na elektronicznym wózku starszy mężczyzna ubrany w znoszoną, brązową, skórzaną kurtkę, ciemne spodnie, półbuty, bandanę-chyba żółtą-okulary lenonki, oraz rękawiczki. Spojrzał na mnie.
-Och, jak widzę, nasze listy doszły! Bardzo mi miło was gościć. Chodźcie dalej.
Ruszyliśmy za mężczyzną niepewni.
Nagle znaleźliśmy się w wielkim pokoju, pełnym ekranów z obrazami z kamer, z ogromnymi szklanymi szybami oraz widokiem na miasteczko.
-Usiądźcie-powiedział.
Znaleźliśmy sobie krzesła i siedliśmy.
-Proszę powiedzieć, o co chodzi z listami i niejakimi Killjoyami?-spytałem.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Tak więc oto nadchodzi rozdział, który dedykuję kochanej Dominice ( http://foreverevenuntotheend.blogspot.com/ )
Dziękuję Ci kochana za wspieranie mnie i wchodzenie na tego bloga, kiedy nikt inny tego nie robił. To naprawdę wiele dla mnie znaczy, Twoje wsparcie i pomoc.
Indżoj! :

Rozdział 4


Siedziałem na krześle w kuchni, słuchając planu Kobry.
-Nie, tak nie można. Przy Desert Sunset czają się Drakuloidy. Mogą nas zabić. Lepiej przejść tędy-pokazałem małą plamkę na mapce.-Droga jest dłuższa, ale tam nie ma Drakuloidów, bo nie mają się gdzie ukryć i jest to niedaleko budynku w którym pracuje Doktor D. I zobacz, zajdziemy S/C/A/R/E/C/R/O/W Unit od przodu, podczas gdy Korse będzie myślał, że zaatakujemy od tyłu.
Kobra pokiwał głową z uznaniem, a ja poczułem, że wreszcie wiem, czemu Doktor Death Defying wybrał mnie na szefa tej strefy. Usłyszałem brzdęk upadającego metalu. To Jet Star naprawiał jedno z nieużywanych i porzuconych aut. Nagle z radyjka dobiegł mnie głos Shiny Drug:
-Party Poison, Party Poison, zgłoś się.
Złapałem za radyjko i przyłożyłem je do ust.
-Tu Party Poison. Co się dzieje?
-Fun Ghoul. On...to niewiarygodne.
-Shiny, o co chodzi?
-Przyjedź do szpitala. Teraz. Over.
Włożyłem radyjko do kieszeni spodni i zacząłem składać mapę, którą następnie schowałem do kieszeni spodni. Podszedłem do niewielkiej lodóweczki i wyjąłem z niej niewielką butelkę wody. Napiłem się trochę i odłożyłem na miejsce.
-Kobra, ja idę do szpitala. Przekaż to Starowi.
Brat kiwnął głową, a ja narzuciłem na siebie kurtkę i wyszedłem z domu, rozglądając się dokoła, gdzie panowały pustki, jeśli nie liczyć kilku porzuconych domów i kilku drzew. Ruszyłem w stronę szpitala, wciąż się rozglądając. Nagle usłyszałem świst i biała kreska przeleciała koło mojego ucha. Wyjąłem szybko swój raygun i strzeliłem. Żółta smuga przecięła powietrze i niemalże trafiła w Drakuloida. Oczywiście, nie chciałem go zabić. To miał być sygnał, że mam broń i mogę zaatakować. Drakuloid oddał strzał, przed którym uciekłem i schowałem się w krzaku. Teraz przydałby mi się Mousekat. Nie mógłby mi strzelić w głowę. No tak. Czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze i najtrudniej o nich pamiętać. Wyszedłem z krzaka i oddałem strzał, zaczynając biec w stronę szpitala. Drakuloid wciąż był za mną, nie poddawał się. Co jakiś czas do mnie strzelał, na co ja odpowiadałem tym samym. Oczywiście, w biegu trudno się strzela, ale Drakuloidy musiały to umieć, bo białe smugi kilka razy niemal mnie dotknęły. Po kilku minutach biegu, strzeliłem wrogowi w brzuch. Padł na ziemię, skowycząc żałośnie z bólu. Nie miałem czasu bić się z myślami, gdyż zobaczyłem budynek szpitala. Wbiegłem do środka i podszedłem do recepcji, gdzie tym razem stała Rainbow Cat. Ze swoimi krótkimi, różowymi włosami, w żółtej koszulce i białych, poszarpanych spodenkach rzeczywiście wyglądała jak tęczowa kotka. Gdy tylko mnie zobaczyła, uśmiechnęła się.
-Party! Co tu robisz?
-Drakuloidy-wydyszałem.-Są tutaj. Z jednym walczyłem. Zawiadom ludzi.
Dziewczyna pobladła, ale spełniła mój rozkaz. W końcu ja tu byłem szefem. Poza tym Drakuloidy są naprawdę potężnym wrogiem.
Gdy Cat skończyła zawiadamiać ludzi, spojrzała na mnie.
-Dzięki. To kogo przyszedłeś odwiedzić?
-Fun Ghoula.
-A, tak. Wiem, który. Dobra, nadal jest w szóstce.
Podziękowałem dziewczynie i ruszyłem w stronę sali. Wszedłem do sali i spojrzałem na Killjoya. Ten zaś patrzył na mnie. Co? On...? Nie, Party, coś ci się przewidziało.
-Party Poison-wychrypiał, a ja podszedłem bliżej.-Widzę Party Poisona. Czym sobie na to zasłużyłem?
Spojrzałem na chłopaka. Jego twarz była kompletnie bez wyrazu, oczy patrzyły prosto w moje oczy, a usta ułożone były w cienką kreskę.
-Jestem szefem Battery City. Nic dziwnego, że się o każdego martwię.
Chłopak uśmiechnął się blado, a w jego policzkach zrobiły się niewielkie dołeczki. Wyglądał tak uroczo... Nie! Party, ty nie jesteś homo! Ty masz żonę, która każdego cholernego dnia czeka, aż do niej zadzwonisz! Masz córkę!
-Dobrze się czujesz?-spytałem, na co chłopak wzruszył ramionami.
-Nie jest źle. Może niedługo stąd wyjdę.
Staliśmy przez chwilę w ciszy, nie wiedząc, o czym możemy mówić.
Do sali weszła jedna z pielęgniarek, Dead Pony, ubrana w białą sukienkę, czarne spodnie oraz trampki. Spojrzała na Fun Ghoula.
-Hej Fun. Jak się czujesz?
-Nie jest źle. W sumie...nawet nie boli.
-To dobrze. Rainbow mówi, by cię wypisać. Ale wyjdziesz stąd dopiero rano-odparła, widząc radosną minę chłopaka. Ten spochmurniał i spojrzał na mnie obrażony. Był bardzo dziecinny. Zaśmiałem się.
-Co się cieszysz?-spytał mnie, patrząc na pielęgniarkę bykiem.
Nie odpowiedziałem. Musiałem dać mu czas do uspokojenia się. Przez chwilę staliśmy w ciszy, nie wiedząc, co powiedzieć. Po chwili Pony powiedziała, że musi wyjść. Zostaliśmy sami. Spojrzałem na niego. Wyglądał lepiej. Nie miał już masy kabelków, tylko jeden mały. Dopiero teraz zauważyłem u niego kolczyki tunele oraz dziurkę w nosie i maluteńką dziurkę w wardze-jak widać, miał tam kolczyki. Zauważyłem tak malutkie dziurki, ponieważ były lekko opuchnięte.
-Nosisz kolczyki?-zaczepiłem, na co odpowiedział wzruszeniem ramion.-Wiesz, że teraz będziesz musiał z nich zrezygnować?
Chłopak spojrzał na mnie lekko przestraszony. Widać bardzo lubił swoje kolczyki.
-Ale...czemu mam zrezygnować?-spytał chłopak.
-Z ust i nosa będzie je łatwo wyrwać. Poza tym, jak będziesz na jakiejś misji, to lepiej żebyś ich nie miał. Tutaj się nie nosi ozdób, a jak ty będziesz miał, to cię rozpoznają. Już i tak mogą to zrobić z powodu tatuaży,
Chłopak prychnął.
-A niedawno je robiłem-mruknął.
-Tutaj się wyrzeka z wielu rzeczy; Na pustyni nie ma łatwego życia. Każdy dzień to walka, psychiczna albo fizyczna. Właśnie, byłeś już szkolony?-spytałem.
-Nie, nie byłem. A powinienem być?
Westchnąłem. Kolejny obowiązek na moją osobę, cudownie. Jakbym już nie miał dużo zajęć.
-Tak, powinieneś. Jak wyjdziesz, od razu bierzemy się za trening. Czeka nas długa robota.
Po tych słowach wyszedłem z sali, nawet się z nim nie żegnając.
Ruszyłem w drogę powrotną do domu. Muszę sobie zapisać w kalendarzu, że trzeba trenować z tym nowym, Fun Ghoulem.
Tumany piasku wznosiły się i opadały. Powietrze było ciężkie i gorące, jak zawsze. To był jeden z minusów życia na pustyni. Innym jest też brak kryjówek przed Drakuloidami. Chociaż jest dużo domów pustych, to nikt nie ma pewności, że tam nie będą czyhać ONI.
Tutaj, na pustyni wszystko jest niepewne.

piątek, 4 kwietnia 2014

Hej!!

Oto powracam po dłuuuuugiej przerwie. Bardzo przepraszam, ale nauka, brak weny i liczba zajęć dodatkowych uniemożliwiły mi dodanie czegokolwiek. Nie mam już pomysłu na The Kids From Yesterday, ale piszę i zobaczymy jak się to potoczy. 
Ten rozdział dedykuję kochanej Dominice, która ciągle mnie motywuje i mówi, żebym coś tu wrzuciła. Ten rozdział jest dla Ciebie, Kochana! 
Indzoj! :

Rozdział 3


Siedziałem w salonie razem z Kobrą i Starem.
-Ale Party, przecież sam mówiłeś, że już jest dobrze-szepnął brat.-Okłamywałeś mnie?
Pokręciłem głową.
-Nie. Wiesz, że bym cię nie okłamał. To...czasem tak przychodzi. Myślisz, że mi jest łatwo?
Brat wzruszył ramionami i oparł głowę o mój tors, tak jak wtedy, gdy byliśmy mali i mieszkaliśmy w New Jersey. Zaczął bawić się swoimi włosami. Spojrzałem w stronę Stara. Ten siedział spokojnie na podłodze i przyglądał się nam. Jak u jakiegoś psychologa czy psychiatry normalnie.
-Party Poison, Party Poison, zgłoś się-usłyszałem z radyjka.-Tu Little Destiny.
Wyjąłem radyjko i przyłożyłem je do ust.
-Tu Party Poison. Co się dzieje?
-Mam informację w sprawie Killjoya ze strefy ósmej, Fun Ghoula. On...jego stan się pogarsza.
Poczułem się, jakby ktoś mi przywalił w głowę kamieniem. Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Uderzyły we mnie słowa wypowiedziane przez Shiny Drug. Ten chłopak może umrzeć. Wtedy ja będę za to odpowiedzialny i to mnie zamkną w więzieniu.
Więzienie jest najgorszą karą dla każdego Killjoya. Wiele ludzi tam weszło, niewiele wyszło. Kiedyś mój kolega, Bright Bomb, trafił tam za zabicie swojej żony, Bella Mariah i gdy wyszedł stamtąd po czterech latach, był wrakiem człowieka. Nie tylko pod względem psychicznym, ale też fizycznym. Nie potrafił wydobyć z siebie słowa i nie był w stanie walczyć. Cały czas siedział w domu, zamknięty. Pewnego dnia Doktor Defying kazał mi tam wejść i go zabić, gdyż uznał, że nie jest nam potrzebny. Trudno mi było to zrobić. Wyjąłem pistolet i spojrzałem mu w oczy, w których malował się strach, smutek i ból. Ale wiedział, że to nastąpi i zanim umarł, powiedział do mnie pierwsze słowa po wyjściu z więzienia: „Party Poisonie, życie jest za krótkie na ciągłe robienie ludziom krzywdy.” Potem musiałem strzelić mu w głowę i obserwować, jak krew spływa z jego twarzy, a puste oczy obserwują mnie.
-Party!-usłyszałem. Ocknąłem się, patrząc na Stara.-Zadałem ci pytanie. Jedziemy?
-Gdzie?
-Do tego chłopaka, Ghoula.
Kiwnąłem głową i wyszedłem z domu za Starem i Kobrą. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę szpitala. Wiatr przyjemnie smagał nam włosy i pozwolił odetchnąć odrobinę zimniejszym powietrzem. Po kilku minutach jazdy w ciszy dojechaliśmy na miejsce. Wyszliśmy z auta i ruszyliśmy w kierunku rozsuwanych drzwi. W środku budynek nie wyglądał na szpital-było kilka pokoików, z prostymi łóżkami. Nie było wielu lekarzy, a przed nami stało małe biurko, które służyło za coś w rodzaju recepcji. Podszedłem tam. Za ladą siedziała dziewczyna o długich, różowych włosach, ubrana w białą koszulkę i szare spodnie. Gdy zobaczyła, kto podchodzi, uśmiechnęła się.
-Party! Co się dzieje?
-Gdzie jest ten mały, Fun Ghoul?-spytałem. Dziewczyna patrzyła przez chwilę w nicość, ale potem się odezwała:
-Jeśli dobrze pamiętam, jest w szóstce. Jeśli tam go nie ma, to będzie w ósemce.
Pokiwałem głową i machnąłem ręką na Stara i Kida, którzy ruszyli za mną. Zaszliśmy do sali sześć, gdzie-jak się okazało-leżał młody Killjoy. Podszedłem do niego i zobaczyłem, że do jego głowy przypięte jest kilka kabelków, a z jego ręki wystaje jakaś rurka. Poczułem się głupio, gdyż to przeze mnie ten chłopak tu trafił. Natychmiast przypomniałem sobie, jak ja tu trafiłem, poobijany, bezsilny, oraz nieprzytomny, po spotkaniu z Korse`m, który mnie porwał i próbował zrobić ze mnie Drakuloida. Ja mu się sprzeciwiałem, za co dostawałem kopniaki w twarz, brzuch czy inne części mojego ciała. Dopiero cztery dni po porwaniu Kobra zorientował się, że zniknąłem i wezwał Doktora Defyinga, który wraz z małą armią ruszył do S/C/A/R/E/C/R/O/W Unit i osłabił Korse`a na tak długo, by można było mnie znaleźć. A to, co zobaczyli, było dla nich szokiem. Ujrzeli człowieka z masą siniaków, z trudem oddychającego i leżącego w ogromnej kałuży krwi. Natychmiast mnie stamtąd wynieśli i przynieśli do tego szpitala, gdzie ponad trzy tygodnie leżałem w śpiączce. Jedyne co pamiętam po przebudzeniu, był ogromny ból. Nie czułem swoich nóg. Zupełnie, jakby ktoś mi je odciął. Ale Doktor D mnie uspokajał, twierdził, że wszystko będzie dobrze. A ja głupi mu wierzyłem. Nic nie było dobrze. Ból pojawiał się często, a leków nie było tak wiele. Trzeba było znaleźć inny sposób. Wezwali Jet Stara, który trochę znał się na medycynie. Wiem, że gdy do mnie przychodził, czuł się zażenowany. W końcu nie zawsze spotyka się szefa Killjoyów, a jednocześnie najlepszego przyjaciela leżącego w łóżku szpitalnym i błagającego o koniec bólu. Po jakichś dwóch tygodniach ból zniknął. Dopiero wtedy wyszedłem ze szpitala, choć miałem poważne problemy z chodzeniem. Kobra Kid musiał mi pomagać. Czułem się wtedy bardzo zawstydzony, ale wiedziałem, że brat jest wiele dla mnie zrobić. Nawet nauczyć mnie z powrotem chodzić, gdyż-chyba zapomniałem to powiedzieć-Korse walił we mnie biczem, oraz stosował inne tortury, a ja nie miałem jak się bronić, gdyż byłem przywiązany do specjalnej ściany. Tak więc każdego dnia, Kobra mi pomagał, wierzył we mnie. Cieszył się, gdy udało mi się przejść dziesięć metrów bez żadnej pomocy. Pamiętam jak podbiegł do mnie i krzyknął: „Poison! Poison! Udało się, udało!” i rzucił mi się na szyję, zapominając, że mnie to boli. Ale ja też się cieszyłem. W końcu nauczyłem się doceniać to, że jestem zdrowy i mogę chodzić. Po kilku dniach nauczyłem się znów chodzić. Ciągle czuję ból w prawej łydce, choć nikomu tego nie mówię.
Spojrzałem na Ghoula, jego klatkę piersiową unoszącą się w górę i opadającą spokojnie w dół. Oddychał, nieświadom tego, że pewnego dnia może się nie obudzić i spać snem wiecznym. Pogłaskałem chłopaka po policzku. Był ciepły.
-Star...-szepnąłem ledwie słyszalnie.-Kiedy on może się obudzić?
-Nie wiem. Może za tydzień, może za dwa. Gdy mieszkałem w Jersey, nie zgłębiałem się w takie sprawy.
Westchnąłem. Dlaczego wszystko robię źle?
Spojrzałem na Stara i Kobrę, którzy stali stali obok mnie. Przeczesałem włosy palcami, po czym spytałem:
-Moglibyście mnie zostawić?
Oni kiwnęli głowami i wyszli. Gdy tylko stukot butów ucichł, pochyliłem się nad ciałem Killjoya i szepnąłem ciche:
-Przepraszam.
Nie wiedziałem, jak ubrać w słowa to, co miałem mu do przekazania. To jedno słowo, przepraszam, wydawało mi się odpowiednie.
Spojrzałem na twarz nowego Killjoya i przez chwilę wydawało mi się, z jego oka spływa mała łza, która ginie gdzieś w jego włosach.





poniedziałek, 13 stycznia 2014

Hej!

Postanowiłam tu jednak wejść, na chwilę. Może kiedyś coś wrzucę. Nie obiecuję że to będzie dalsza część "The Kids From Yestreday" ale coś będzie. 
Tego shota dedykuję KAROLINIE która ma dziś swoje urodzinki! Mam nadzieję, że Ci się spodoba i że dam Ci wystarczająco fajny prezent. 
Bez przynudzania.
ENDŻOJ:

One shot

Demolition Lovers

Siedziałem z Gerardem na ogromnym klifie, obserwując widok. A dokładniej mówiąc, ja to robiłem. Gerard siedział z nogami podkulonymi; rękami obejmował nogi, a głowę miał spuszczoną. Wiatr powiewał jego włosami, ale on się tym nie przejmował. Co jakiś czas drgał, ale tylko po to, żeby niemal niezauważalnie ruszyć głową.
Widok, który się przed nami rozpościerał był przepiękny. Klif był ogromny i bardzo wysoki, więc widok zapierał dech w piersiach. W dole cicho szumiało jezioro o przepięknej, blado błękitnej barwie, a dalej widać było miasto. Miliony małych, świecących kropek tworzących jedność. Bellevile.
Pareset metrów dalej stał drugi klif, ale z niego nie było aż tak malowniczego widoku.
Siedziałem koło Gerarda, który ewidentnie był smutny. A ja nie miałem pomysłu, co zrobić, powiedzieć. Przytulić? Pocieszyć? Powiedzieć coś zabawnego?
Wszystko wydawało mi się głupie, ale musiałem coś zrobić. Przysunąłem się więc do chłopaka i odgarnąłem kosmyk jego włosów. Nie zareagował. Nawet na mnie nie spojrzał. Trochę mnie to zasmuciło, ale nie poddawałem się. Musnąłem palcami jego ręki. Znów nic. Zero reakcji. A ja tak bardzo chciałbym spojrzeć w jego duże, oliwkowe oczy, ujrzeć jego kształtne usta oraz uroczo uniesiony nosek.
Wiatr zawiał mocniej. Drgnąłem z zimna, a Gerard się nie poruszył. Siedział w bezruchu. Cały czas. Siedziałem obok Gerarda cały czas. Po chwili on uniósł swoją głowę.
-Dziś...trzy lata-wyszeptał w nicość, a ja pokiwałem głową.
Gerard mówił o swojej siostrze, Bandit. Była to osóbka cicha, spokojna, stojąca z boku. Ale gdy trzeba było, to potrafiła zaszaleć oraz rozluźnić atmosferę. Tak samo jak Gerard. Nic więc dziwnego, że rzadko się ze sobą kłócili.
Wiatr znów mocniej zawiał i wyglądało na to, że później będzie jeszcze zimniej. Wstałem więc, szepnąłem ciche „poczekaj chwilkę” do Gerarda, który delikatnie kiwnął głową i ruszyłem w stronę samochodu, z którego wyjąłem dwa koce. Gdy wracałem, zobaczyłem Gerarda stojącego na szczycie klifu i wychylającego się do skoku. Na pewno nie chciał skakać do wody-było zbyt zimno i zbyt wysoko. Więc on chciał...
Porzuciłem koce, po czym podbiegłem do Gerarda. Gdy go zobaczyłem, jelita zrobiły salto w moim brzuchu. Twarz miał umazaną krwią, ogromne cienie pod oczami, rękawy ulubionej koszuli miał pełne krwi, a nogawki spodni w błocie.
Złapałem chłopaka za ramię, po czym spróbowałem go odciągnąć, ale nie udało mi się.
-Gerard...-szepnąłem-Jak ty możesz chcieć to robić? Czemu?
Drgnął, a po chwili spojrzał na mnie.
-Ty wiesz czemu.
Pochylił się jeszcze bardziej. Popchnąłem go do tyłu, jak najdalej od tego cholernego klifu. Way nie wyglądał, jakby się przejął moim zachowaniem. Ruszył znów w stronę klifu, po czym stanął metr od krawędzi. Wyglądał jakby chciał dokończyć to, w czym mu przerwałem. Nie mogłem na to pozwolić.
Dotknąłem jego twarzy. Nie drgnął ani jeden mięsień jego twarzy. Jego twarz był bez wyrazu.
-Gerard, proszę Cię, nie rób tego-prawie płakałem, ale musiałem pokazać mu, że jestem silny.
On pokręcił głową.
-Nie, Frank. Podjąłem decyzję. Nie zmienię jej.
Moje emocje puściły.
-Gdyby Bandit żyła, nie pozwoliłaby Ci na to!-krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem.
Po twarzy czarnowłosego przemknęło wiele uczuć. Smutek. Ból. Rozpacz. Zagubienie.
-Ale ona nie żyje!-krzyknął mi prosto w twarz-Dlatego chcę się z nią spotkać. I nie próbuj krzyżować moich planów!
Z mojego oka popłynęła pierwsza łza, która spokojnie spadła z mojego policzka na trawę.
-Nie możesz. Musisz mieć kogo kochasz, kto będzie dla ciebie oparciem.
Wiatr zawiał, ale tym razem nas to nie obchodziło.
Gerard pokiwał głową, po czym spojrzał na mnie.
-Nikt mnie nie chce. Zawsze jestem z boku, różnię się od innych. A teraz się odsuń-warknął.
Nie zrobiłem tego. Wiedziałem, że gdybym to zrobił, on by skoczył. Jego twarz wykrzywił grymas złości. Nie było mu z nim do twarzy. Wolałem, gdy się uśmiechał. Ale teraz nie było powodu do śmiechu.
Z moich oczu popłynęło więcej łez.
-Masz ty idioto!-krzyknąłem, waląc pięściami w jego klatkę piersiową.-Masz mnie, ty pieprzony debilu!
Nie kontrolowałem tego, co mówiłem. Zresztą, teraz to było mało ważne.
Chłopak niespodziewanie mnie przytulił, po czym szepnął mi do ucha:
-Frankie. Mój Frankie. Mój Kochany Frankie. Nie sądziłem, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Kocham cię.
To było jak miód na moją duszę. Stanąłem na placach, po czym pocałowałem chłopaka w usta. Jego były słone od łez. To był bardzo namiętny pocałunek.
Uśmiechnąłem się, po czym złapałem go za rękę.
-Chodź-szepnąłem, ale się nie udało. Grunt pod nami się zapadł. Dosłownie.
Lecieliśmy w dół z ogromną prędkością. Napotkałem przerażone spojrzenie mojego chłopaka. W moich oczach pewnie było to samo, ale mocniej ścisnąłem jego rękę, jakby chcąc dodać mu-i sobie przy okazji-otuchy i odwagi. Potem była pustka.
* * * *
Możliwe, że gdyby odległość z klifu do morza byłaby mniejsza, a prędkość spadania o jakieś 80 km/h mniejsza, to nasi bohaterowie pewnie by żyli, tylko-w najgorszym przypadku-jeździliby na wózkach inwalidzkich.
Ale nie. Było zupełnie inaczej. Odległość z klifu do jeziora była jaka była, a prędkość-jak to prędkość-stała, niezmienna i szybka. Tak więc, gdy nasi bohaterowie spadli, połamali sobie nie tylko kręgosłup, ale także kości czaszki. Nie mogli więc przeżyć tego upadku.
Następnego dnia rankiem fale oceanu zabrały ciała martwych kochanków i urządziły im pogrzeb w słonej wodzie i piasku.