Witajcie!!!
Oto nadchodzi 5. rozdział mojego opowiadania. Jest to rozdział, w którym wyjaśnia się, czemu Gerard i chłopaki zostali Killjoyami, kim właśnie są Killjoye, Korse i tego typu sprawy. Wyszło to dość długie, więc podzieliłam ten rozdział na dwie części. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
No i na razie utknęłam na 6. rozdziale i nie mam weny i czasu, więc nie będzie mnie tu chwilę, ale postaram się szybko wrócić. Tak więc nie przynudzam i życzę miłego-mam nadzieję-czytania :)
Endżoj! :
Rozdział 5
część 1
Siedziałem
z moją żoną i malutką-dwumiesięczną wtedy-córką Bandit na
kanapie w domu w New Jersey. Przyszedł listonosz z jakimś listem od
nieznanej mi firmy. Otworzyłem go zaciekawiony. Jego treść mnie
zdziwiła.
Drogi
Panie Way!
Zostaliśmy poinformowani o pańskim niebywałym
talencie rozumowania oraz walki. Chcielibyśmy, aby jak najszybciej
wyjechał z rodzinnego miasta New Jersey i udał się na misję do
Battery City.
Dnia dwudziestego dziewiątego września przyjedzie
po pana nasz pracownik. Bardzo prosimy się nie sprzeciwiać, inaczej
skutki będą niezbyt przyjemne dla Pana i Pańskiej rodziny.
Proszę spakować wszystkie najważniejsze rzeczy.
Na
czas misji zostanie Pan odcięty od informacji o Swojej rodzinie.
Proszę się nie obawiać, nic jej nie zrobimy.
Cherry Cola, Killjoy Indstr.
Pokazałem
zdumiony list żonie. Podczas czytania jej oczy robiły się coraz
większe.
-Dwudziestego
dziewiątego...To za tydzień-odparła cichym głosem.-Nigdzie nie
wyjedziesz. Masz mnie i małą córkę-odparła potem bardziej
stanowczym głosem.
-Kochanie,
ja muszę wyjechać, widzisz co tu napisali. Przykro mi.
-Ale...-jej
oczy napełniły się łzami.-Przysięgnij, że będziesz starał się
utrzymywać z nami jakikolwiek kontakt, że postarasz się przeżyć,
nie tylko dla mnie, ale i dla Bandit, żeby poznała swojego ojca.
Przytuliłem
ją mocno.
-Obiecuję.
Potem
pocałowałem córkę w czoło i powiedziałem:
-Kochanie,
tatuś będzie musiał wyjechać, ale wróci, obiecuję.
Ona
spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczkami i pomachała mi przed
oczami grzechotką, śmiejąc się.
Wtedy
zadzwonił mój telefon. Wstałem z kanapy.
-Przepraszam
kochanie.
Poszedłem
odebrać.
-Hej
Gerry-to był Ray.
-Hej.
Też dostałeś jakiś dziwny list, że chcą ciebie na jakiejś
misji w Battery City?
-Tak.
Twój brat też go dostał?
-Wiesz,
nawet się nie pytałem. Jedziesz, czy będziesz stawiać
opór?-spytałem, siadając na parapecie.
-Jadę.
Nie chcę, żeby coś się stało Christ`cie. A ty?
Westchnąłem,
po czym poczochrałem włosy palcami.
-Nie
wiem. Nie chcę jechać, ale chyba muszę. Przecież jakby coś
zrobili Ban...Nie wybaczyłbym tego skurczybykom.
-Spotkajmy
się gdzieś, ty, ja i twój brat. Porozmawiajmy o tym w cztery, albo
raczej w sześć oczu.
-Ok.
Zaraz do niego zadzwonię. Cześć.
Rozłączyłem
się, po czym podszedłem do Lyn-Z i powiedziałem jej, że idę się
spotkać z Rayem i moim bratem porozmawiać o tym. Zgodziła się.
*
Siedzieliśmy
już w kawiarence, ja i Mikey i czekaliśmy na Raya. Po chwili się
pojawił, usiadł koło nas i zamówił wodę.
-Macie
listy?-spytał.
Pokiwaliśmy
głowami, po czym wyjęliśmy nasze listy. Każdy przeczytał każdy
z trzech listów.
Przez
chwilę siedzieliśmy w ciszy.
-Tu
mi pachnie podstępem-orzekł w końcu Ray.-Nigdy nie słyszałem o
czymś takim jak Battery City. Poza tym, przyjrzyjcie się tym
listom. Mają niemal taką samą treść.-Ray mówił cicho i
pochylał się nad stolikiem. Musieliśmy wyglądać jak jakaś
sekta.
Przyjrzeliśmy
się listom. Rzeczywiście, listy różniły się odbiorcami i
początkiem. U mnie pisali o talencie walki i dedukcji, u Raya o
wiedzy medycznej i orientacji geograficznej, a u mojego brata-chyba
tu żartowali-o wykrywaniu podstępów i-dobra, tu mieli po części
rację-umiejętności cichego przemieszczania się.
Kelnerka
przyniosła nasze napoje. Od razu jej zapłaciłem.
Piliśmy
nasze napoje, zastanawiając się, co to za listy.
-W
ogóle, co to jest Killjoy?-spytał Mikey.
Przyznałem
mu rację. Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Killjoy.
Ta
cała sytuacja mnie przerastała. Nie wiedziałem, co mam zrobić.
Wszystko to było zbyt pogmatwane, trudne do zrozumienia. Sam nie
miałem pojęcia, co mam myśleć. Jak będę się stawiać, to mogą
coś zrobić Lyn-Z i Ban, moim dwóm skarbom.
-Ja
jadę. Kto jest za mną, niech położy rękę na swoim
liście-powiedziałem. Przez chwilę tylko moja ręka znajdowała się
na tajemniczym liście. Po kilku minutach dołączyła też ręka
Raya i Mikeya.
*
Dwudziesty
dziewiąty września. Ten dzień każdy z nas miał zaznaczony w
kalendarzu kolorowym markerem.
Siedziałem
u siebie w pokoju, pakując się. Nie wiedziałem, co będzie mi tam
potrzebne, a co mam zostawić. Spakowałem tam wszystkie moje
ubrania. Czy czegoś jeszcze potrzebuję? Płyty? Nie, chyba nie będą
mi potrzebne. Narzędzia? Kilka mogę spakować. Kto wie, czy w tym
domku nie trzeba będzie czegoś naprawiać. Na wszelki wypadek
spakowałem też parę książek.
Gdy
byłem już gotowy, siedziałem i czekałem aż przyjdą. Musiałem
zostać sam ze sobą, pozbierać myśli, tak więc Lindsey siedziała
w pokoju obok. W pewnym momencie otworzyła drzwi, podeszła do mnie
i powiedziała:
-Są.
To
jedno słowo wystarczyło, bym spanikował.
Nie
chciałem opuszczać mojej żony, córki. To było dla mnie bardzo
trudne, jednak wstałem z łóżka, przytuliłem Lyn, przeczesałem
palcami jej czarne włosy, wdychając ich zapach, po czym pocałowałem
ją i pożegnałem. To samo zrobiłem naszej córce. Gdy wyszedłem
na dwór zobaczyłem mężczyznę ubranego w czarne spodnie, białą
koszulkę i trochę zużytą marynarkę. Ściskałem mocno walizkę,
jednak mężczyzna odebrał ją ode mnie, po czym spakował do
bagażnika niezbyt nowoczesnego samochodu.
-Proszę
wejść-powiedział. Zrobiłem co kazał. Po chwili sam usiadł za
kierownicą.-Teraz jedziemy po pana Way`a oraz pana Toro.
-Nie
mógł pan powiedzieć, że jedziemy po mojego brata?
-Nie,
nie mogłem. Procedury mi nakazują tak mówić.
Wywróciłem
oczami. Procedury...
Jechaliśmy
w ciszy. Patrzyłem przez okno. Mijaliśmy domki, drzewa i jeszcze
raz domki, aż w końcu podjechaliśmy pod ten, w którym mieszka mój
brat. Chciałem wyjść, ale mężczyzna rozkazał mi siedzieć, więc
zostałem. Wyszedł z samochodu i stał-tak jak u mnie-kilka metrów
od drzwi, Po chwili zobaczyłem twarz Alicii w drzwiach, która
znikła po chwili tak szybko jak się pojawiła. Wpatrywałem się w
drzwi i faceta i zaczynałem mu współczuć pracy.
Po
chwili wyszedł mój brat z walizką, którą mężczyzna od niego
przejął. Pomachałem bratu, jednak on mi nie odmachał.
Po
chwili Mikes wszedł do samochodu.
Wymieniliśmy
spojrzenia. W jego czaił się smutek, strach i niepewność, pewnie
tak samo jak w moich.
-Dobrze.
Został tylko pan Toro-przerwał ciszę mężczyzna.
Pokiwaliśmy
głowami. Znów jechaliśmy w ciszy.
Gdy
podjechaliśmy pod dom Raya, ten czekał na nas. Wyszedł i wszedł
do samochodu, nie czekając na pozwolenie. Kierowca był zdziwiony.
Po chwili jednak udawał, że nic się nie stało.
Podczas
drogi nie odzywaliśmy się do siebie. Ray na mnie spojrzał. W moim
spojrzeniu musiał coś wyczytać, ponieważ spojrzał na kierowcę,
a potem spytał:
-W
naszych listach pisało, że jedziemy do Battery City. Co to jest?
-To
jest...miasto.
-Gdzie
ono leży?-drążył Ray.
Mężczyzna
milczał.
-Proszę
powiedzieć-nalegał przyjaciel.
-W
Kalifornii. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Ray
pokiwał głową, jednak po chwili spytał:
-Co
to Killjoy?
-Tego...dowiecie
się na miejscu.
Widać
było, że mężczyzna jest spięty tą rozmową, więc nie
nalegaliśmy.
Resztę
drogi-jak wcześniej-pokonaliśmy w milczeniu.
*
Mężczyzna
zaparkował gdzieś na obrzeżach miasta.
-Zaraz
tu przybędzie...pan Gavin, on wam powie co dalej.
Pożegnaliśmy
się z kierowcą, który podał nam nasze walizki, a potem odjechał.
Staliśmy
przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. Po chwili zauważyłem
duży żółty autobus, z którego wyskoczył młody chłopak ubrany
w białą koszulkę, ubrudzone szare spodnie i poprute trampki.
-Pan
Gerard Way, Michael Way oraz Raymond Toro?
Pokiwaliśmy
głowami, słysząc nasze imiona.
Mężczyzna zaprosił nas do środka autobusu.
Weszliśmy. Poza nami nie było tam nikogo. Usiedliśmy na
siedzeniach obok siebie. Jeśli wcześniej czułem niepokój, to
teraz odczuwałem go podwójnie.
W
autobusie panowała grobowa cisza. Każdy z nas potrzebował czasu na
zastanowienie się.
Patrzyłem
w ciszy na mijane przez nas miasta, wsie, domki, krzewy i zaczynałem
tęsknić za żoną i córką, mimo że nie widziałem ich może ze
trzy godziny.
*
Gdy
dojechaliśmy już na miejsce, było bardzo ciemno; nic nie było
widać oraz panował niezbyt przyjemny chłód. Wyjąłem z walizki
niebieską skórzaną kurtkę-prezent od mojej żony-i założyłem
ją na siebie. Mężczyzna-chyba Gavin-zaczął nas prowadzić w
nieznane nam miejsce. Szliśmy za nim, bo i tak nie mieliśmy wyboru.
Zaprowadził nas do wielkiego szklanego budynku. Wpisał jakiś kod,
drzwi się otworzyły.
Jeśli
uważałem, że na zewnątrz budynek jest ogromny, to się myliłem.
Główny hol był ogromny, w jasnych kolorach, z milionem odgałęzień,
korytarzy. Aż dziw, że ludzie się tu nie gubią.
Minęło
nas kilka osób, nawet nie zwracając na nas uwagi.
-Dobrze,
tutaj panów zostawiam-powiedział w końcu Gavin.-Proszę się
kierować do korytarza G, potem iść na lewo, do windy i z widny na
prawo do białych drzwi z literą D. Zrozumiano?
-Chyba
tak-odpowiedziałem w imieniu wszystkich.
-Dobrze.
Tak więc, do widzenia.
Pożegnaliśmy
się, po czym zaczęliśmy szukać korytarza G.
-Tu
jest A, B, C...-powiedział Ray.-Ale po C jest nagle F. To nie jest
normalne.
Podeszliśmy
do Raya. Rzeczywiście, po korytarzu C był F. Milczeliśmy.
-Jak
to jest F, to gdzieś koło musi być G...-myślałem na głos.
Ruszyłem
naprzód, patrząc na mijane korytarze. Był korytarz H, J, L,
Y...Nigdzie nie było G.
Nagle
coś mnie tchnęło. Wróciłem do chłopaków, po czym bez słowa
wszedłem do korytarza F. Po chwili usłyszałem i ich kroki.
Rozglądałem
się dookoła. Nagle zobaczyłem lekko świecącą literę G.
Pchnąłem znajdujące się tam drzwi. Tu, na szczęście, nie było
masy korytarzy, tylko dwa-jeden po prawej, drugi po lewej stronie.
Przypomniałem sobie, w którą stronę mieliśmy iść.
Ray
do mnie podszedł.
-Stary,
skąd wiedziałeś, że tu będzie ten korytarz?-spytał z podziwem.
Wzruszyłem
ramionami.
-Przed
literą G jest jaka litera?
-F-odpowiedział
Ray.
-No
właśnie. Skoro F jest przed G, to zgadywałem, że korytarz G
będzie się znajdował w korytarzu F.
-Nieźle,
Gerry.
Mikey
dogonił nas. Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Był on bardzo słabo
oświetlony.
Gdy
tylko się skończył, znaleźliśmy-zgodnie ze słowami
Gavina-windę. Weszliśmy do niej. Na szczęście, miała tylko jeden
przycisk, oznaczony małym pająkiem.
Nacisnąłem
go. Winda powoli ruszyła, lekko przy tym skrzypiąc.
Po
chwili drzwi się otworzyły. Wyszliśmy z windy i ruszyliśmy
korytarzem w prawo.
Szybko
znaleźliśmy drzwi z ogromną czerwoną literą D.
Zapukałem
do nich. Odpowiedział nam jakiś głos, więc po chwili weszliśmy.
Przed
nami stała dziewczyna w białych legginsach w dość duże,
niebieskie kropki z czymś na kształt ochraniaczy na kolanach, z
nałożonym na to czymś-co wyglądało jak wielkie, nieprzezroczyste
czarne majtki ( :P )-, w rolkach, krótkiej koszulce z napisem NOISE.
Na rękach miała białe rękawiczki, a na głowie biały kask w
kropki.
Zdjęła
kask i się nam przyjrzała.
-Hmmm...Do
Doktorka przyszliście?-spytała.
-Jakiego
doktorka?-spytał Mikey.
Dziewczyna
spojrzała na nas zdziwiona.
-Lipstick,
daj im spokój-usłyszałem.
Koło
dziewczyny siedział na elektronicznym wózku starszy mężczyzna
ubrany w znoszoną, brązową, skórzaną kurtkę, ciemne spodnie,
półbuty, bandanę-chyba żółtą-okulary lenonki, oraz rękawiczki.
Spojrzał na mnie.
-Och,
jak widzę, nasze listy doszły! Bardzo mi miło was gościć.
Chodźcie dalej.
Ruszyliśmy
za mężczyzną niepewni.
Nagle
znaleźliśmy się w wielkim pokoju, pełnym ekranów z obrazami z
kamer, z ogromnymi szklanymi szybami oraz widokiem na miasteczko.
-Usiądźcie-powiedział.
Znaleźliśmy
sobie krzesła i siedliśmy.
-Proszę
powiedzieć, o co chodzi z listami i niejakimi Killjoyami?-spytałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz