środa, 9 kwietnia 2014

Witajcie!!! 

Oto nadchodzi 5. rozdział mojego opowiadania. Jest to rozdział, w którym wyjaśnia się, czemu Gerard i chłopaki zostali Killjoyami, kim właśnie są Killjoye, Korse i tego typu sprawy. Wyszło to dość długie, więc podzieliłam ten rozdział na dwie części. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. 
No i na razie utknęłam na 6. rozdziale i nie mam weny i czasu, więc nie będzie mnie tu chwilę, ale postaram się szybko wrócić. Tak więc nie przynudzam i życzę miłego-mam nadzieję-czytania :) 
Endżoj! :

Rozdział 5

część 1

Siedziałem z moją żoną i malutką-dwumiesięczną wtedy-córką Bandit na kanapie w domu w New Jersey. Przyszedł listonosz z jakimś listem od nieznanej mi firmy. Otworzyłem go zaciekawiony. Jego treść mnie zdziwiła.




Drogi Panie Way!

Zostaliśmy poinformowani o pańskim niebywałym talencie rozumowania oraz walki. Chcielibyśmy, aby jak najszybciej wyjechał z rodzinnego miasta New Jersey i udał się na misję do Battery City.
Dnia dwudziestego dziewiątego września przyjedzie po pana nasz pracownik. Bardzo prosimy się nie sprzeciwiać, inaczej skutki będą niezbyt przyjemne dla Pana i Pańskiej rodziny.
Proszę spakować wszystkie najważniejsze rzeczy.
Na czas misji zostanie Pan odcięty od informacji o Swojej rodzinie.
Proszę się nie obawiać, nic jej nie zrobimy.


Cherry Cola, Killjoy Indstr.


Pokazałem zdumiony list żonie. Podczas czytania jej oczy robiły się coraz większe.
-Dwudziestego dziewiątego...To za tydzień-odparła cichym głosem.-Nigdzie nie wyjedziesz. Masz mnie i małą córkę-odparła potem bardziej stanowczym głosem.
-Kochanie, ja muszę wyjechać, widzisz co tu napisali. Przykro mi.
-Ale...-jej oczy napełniły się łzami.-Przysięgnij, że będziesz starał się utrzymywać z nami jakikolwiek kontakt, że postarasz się przeżyć, nie tylko dla mnie, ale i dla Bandit, żeby poznała swojego ojca.
Przytuliłem ją mocno.
-Obiecuję.
Potem pocałowałem córkę w czoło i powiedziałem:
-Kochanie, tatuś będzie musiał wyjechać, ale wróci, obiecuję.
Ona spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczkami i pomachała mi przed oczami grzechotką, śmiejąc się.
Wtedy zadzwonił mój telefon. Wstałem z kanapy.
-Przepraszam kochanie.
Poszedłem odebrać.
-Hej Gerry-to był Ray.
-Hej. Też dostałeś jakiś dziwny list, że chcą ciebie na jakiejś misji w Battery City?
-Tak. Twój brat też go dostał?
-Wiesz, nawet się nie pytałem. Jedziesz, czy będziesz stawiać opór?-spytałem, siadając na parapecie.
-Jadę. Nie chcę, żeby coś się stało Christ`cie. A ty?
Westchnąłem, po czym poczochrałem włosy palcami.
-Nie wiem. Nie chcę jechać, ale chyba muszę. Przecież jakby coś zrobili Ban...Nie wybaczyłbym tego skurczybykom.
-Spotkajmy się gdzieś, ty, ja i twój brat. Porozmawiajmy o tym w cztery, albo raczej w sześć oczu.
-Ok. Zaraz do niego zadzwonię. Cześć.
Rozłączyłem się, po czym podszedłem do Lyn-Z i powiedziałem jej, że idę się spotkać z Rayem i moim bratem porozmawiać o tym. Zgodziła się.
*
Siedzieliśmy już w kawiarence, ja i Mikey i czekaliśmy na Raya. Po chwili się pojawił, usiadł koło nas i zamówił wodę.
-Macie listy?-spytał.
Pokiwaliśmy głowami, po czym wyjęliśmy nasze listy. Każdy przeczytał każdy z trzech listów.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.
-Tu mi pachnie podstępem-orzekł w końcu Ray.-Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Battery City. Poza tym, przyjrzyjcie się tym listom. Mają niemal taką samą treść.-Ray mówił cicho i pochylał się nad stolikiem. Musieliśmy wyglądać jak jakaś sekta.
Przyjrzeliśmy się listom. Rzeczywiście, listy różniły się odbiorcami i początkiem. U mnie pisali o talencie walki i dedukcji, u Raya o wiedzy medycznej i orientacji geograficznej, a u mojego brata-chyba tu żartowali-o wykrywaniu podstępów i-dobra, tu mieli po części rację-umiejętności cichego przemieszczania się.
Kelnerka przyniosła nasze napoje. Od razu jej zapłaciłem.
Piliśmy nasze napoje, zastanawiając się, co to za listy.
-W ogóle, co to jest Killjoy?-spytał Mikey.
Przyznałem mu rację. Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak Killjoy.
Ta cała sytuacja mnie przerastała. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Wszystko to było zbyt pogmatwane, trudne do zrozumienia. Sam nie miałem pojęcia, co mam myśleć. Jak będę się stawiać, to mogą coś zrobić Lyn-Z i Ban, moim dwóm skarbom.
-Ja jadę. Kto jest za mną, niech położy rękę na swoim liście-powiedziałem. Przez chwilę tylko moja ręka znajdowała się na tajemniczym liście. Po kilku minutach dołączyła też ręka Raya i Mikeya.
*
Dwudziesty dziewiąty września. Ten dzień każdy z nas miał zaznaczony w kalendarzu kolorowym markerem.
Siedziałem u siebie w pokoju, pakując się. Nie wiedziałem, co będzie mi tam potrzebne, a co mam zostawić. Spakowałem tam wszystkie moje ubrania. Czy czegoś jeszcze potrzebuję? Płyty? Nie, chyba nie będą mi potrzebne. Narzędzia? Kilka mogę spakować. Kto wie, czy w tym domku nie trzeba będzie czegoś naprawiać. Na wszelki wypadek spakowałem też parę książek.
Gdy byłem już gotowy, siedziałem i czekałem aż przyjdą. Musiałem zostać sam ze sobą, pozbierać myśli, tak więc Lindsey siedziała w pokoju obok. W pewnym momencie otworzyła drzwi, podeszła do mnie i powiedziała:
-Są.
To jedno słowo wystarczyło, bym spanikował.
Nie chciałem opuszczać mojej żony, córki. To było dla mnie bardzo trudne, jednak wstałem z łóżka, przytuliłem Lyn, przeczesałem palcami jej czarne włosy, wdychając ich zapach, po czym pocałowałem ją i pożegnałem. To samo zrobiłem naszej córce. Gdy wyszedłem na dwór zobaczyłem mężczyznę ubranego w czarne spodnie, białą koszulkę i trochę zużytą marynarkę. Ściskałem mocno walizkę, jednak mężczyzna odebrał ją ode mnie, po czym spakował do bagażnika niezbyt nowoczesnego samochodu.
-Proszę wejść-powiedział. Zrobiłem co kazał. Po chwili sam usiadł za kierownicą.-Teraz jedziemy po pana Way`a oraz pana Toro.
-Nie mógł pan powiedzieć, że jedziemy po mojego brata?
-Nie, nie mogłem. Procedury mi nakazują tak mówić.
Wywróciłem oczami. Procedury...
Jechaliśmy w ciszy. Patrzyłem przez okno. Mijaliśmy domki, drzewa i jeszcze raz domki, aż w końcu podjechaliśmy pod ten, w którym mieszka mój brat. Chciałem wyjść, ale mężczyzna rozkazał mi siedzieć, więc zostałem. Wyszedł z samochodu i stał-tak jak u mnie-kilka metrów od drzwi, Po chwili zobaczyłem twarz Alicii w drzwiach, która znikła po chwili tak szybko jak się pojawiła. Wpatrywałem się w drzwi i faceta i zaczynałem mu współczuć pracy.
Po chwili wyszedł mój brat z walizką, którą mężczyzna od niego przejął. Pomachałem bratu, jednak on mi nie odmachał.
Po chwili Mikes wszedł do samochodu.
Wymieniliśmy spojrzenia. W jego czaił się smutek, strach i niepewność, pewnie tak samo jak w moich.
-Dobrze. Został tylko pan Toro-przerwał ciszę mężczyzna.
Pokiwaliśmy głowami. Znów jechaliśmy w ciszy.
Gdy podjechaliśmy pod dom Raya, ten czekał na nas. Wyszedł i wszedł do samochodu, nie czekając na pozwolenie. Kierowca był zdziwiony. Po chwili jednak udawał, że nic się nie stało.
Podczas drogi nie odzywaliśmy się do siebie. Ray na mnie spojrzał. W moim spojrzeniu musiał coś wyczytać, ponieważ spojrzał na kierowcę, a potem spytał:
-W naszych listach pisało, że jedziemy do Battery City. Co to jest?
-To jest...miasto.
-Gdzie ono leży?-drążył Ray.
Mężczyzna milczał.
-Proszę powiedzieć-nalegał przyjaciel.
-W Kalifornii. Tylko tyle mogę powiedzieć.
Ray pokiwał głową, jednak po chwili spytał:
-Co to Killjoy?
-Tego...dowiecie się na miejscu.
Widać było, że mężczyzna jest spięty tą rozmową, więc nie nalegaliśmy.
Resztę drogi-jak wcześniej-pokonaliśmy w milczeniu.
*
Mężczyzna zaparkował gdzieś na obrzeżach miasta.
-Zaraz tu przybędzie...pan Gavin, on wam powie co dalej.
Pożegnaliśmy się z kierowcą, który podał nam nasze walizki, a potem odjechał.
Staliśmy przez chwilę w miejscu, nie wiedząc co robić. Po chwili zauważyłem duży żółty autobus, z którego wyskoczył młody chłopak ubrany w białą koszulkę, ubrudzone szare spodnie i poprute trampki.
-Pan Gerard Way, Michael Way oraz Raymond Toro?
Pokiwaliśmy głowami, słysząc nasze imiona.
Mężczyzna zaprosił nas do środka autobusu. Weszliśmy. Poza nami nie było tam nikogo. Usiedliśmy na siedzeniach obok siebie. Jeśli wcześniej czułem niepokój, to teraz odczuwałem go podwójnie.
W autobusie panowała grobowa cisza. Każdy z nas potrzebował czasu na zastanowienie się.
Patrzyłem w ciszy na mijane przez nas miasta, wsie, domki, krzewy i zaczynałem tęsknić za żoną i córką, mimo że nie widziałem ich może ze trzy godziny.
*
Gdy dojechaliśmy już na miejsce, było bardzo ciemno; nic nie było widać oraz panował niezbyt przyjemny chłód. Wyjąłem z walizki niebieską skórzaną kurtkę-prezent od mojej żony-i założyłem ją na siebie. Mężczyzna-chyba Gavin-zaczął nas prowadzić w nieznane nam miejsce. Szliśmy za nim, bo i tak nie mieliśmy wyboru. Zaprowadził nas do wielkiego szklanego budynku. Wpisał jakiś kod, drzwi się otworzyły.
Jeśli uważałem, że na zewnątrz budynek jest ogromny, to się myliłem. Główny hol był ogromny, w jasnych kolorach, z milionem odgałęzień, korytarzy. Aż dziw, że ludzie się tu nie gubią.
Minęło nas kilka osób, nawet nie zwracając na nas uwagi.
-Dobrze, tutaj panów zostawiam-powiedział w końcu Gavin.-Proszę się kierować do korytarza G, potem iść na lewo, do windy i z widny na prawo do białych drzwi z literą D. Zrozumiano?
-Chyba tak-odpowiedziałem w imieniu wszystkich.
-Dobrze. Tak więc, do widzenia.
Pożegnaliśmy się, po czym zaczęliśmy szukać korytarza G.
-Tu jest A, B, C...-powiedział Ray.-Ale po C jest nagle F. To nie jest normalne.
Podeszliśmy do Raya. Rzeczywiście, po korytarzu C był F. Milczeliśmy.
-Jak to jest F, to gdzieś koło musi być G...-myślałem na głos.
Ruszyłem naprzód, patrząc na mijane korytarze. Był korytarz H, J, L, Y...Nigdzie nie było G.
Nagle coś mnie tchnęło. Wróciłem do chłopaków, po czym bez słowa wszedłem do korytarza F. Po chwili usłyszałem i ich kroki.
Rozglądałem się dookoła. Nagle zobaczyłem lekko świecącą literę G. Pchnąłem znajdujące się tam drzwi. Tu, na szczęście, nie było masy korytarzy, tylko dwa-jeden po prawej, drugi po lewej stronie. Przypomniałem sobie, w którą stronę mieliśmy iść.
Ray do mnie podszedł.
-Stary, skąd wiedziałeś, że tu będzie ten korytarz?-spytał z podziwem.
Wzruszyłem ramionami.
-Przed literą G jest jaka litera?
-F-odpowiedział Ray.
-No właśnie. Skoro F jest przed G, to zgadywałem, że korytarz G będzie się znajdował w korytarzu F.
-Nieźle, Gerry.
Mikey dogonił nas. Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Był on bardzo słabo oświetlony.
Gdy tylko się skończył, znaleźliśmy-zgodnie ze słowami Gavina-windę. Weszliśmy do niej. Na szczęście, miała tylko jeden przycisk, oznaczony małym pająkiem.
Nacisnąłem go. Winda powoli ruszyła, lekko przy tym skrzypiąc.
Po chwili drzwi się otworzyły. Wyszliśmy z windy i ruszyliśmy korytarzem w prawo.
Szybko znaleźliśmy drzwi z ogromną czerwoną literą D.
Zapukałem do nich. Odpowiedział nam jakiś głos, więc po chwili weszliśmy.
Przed nami stała dziewczyna w białych legginsach w dość duże, niebieskie kropki z czymś na kształt ochraniaczy na kolanach, z nałożonym na to czymś-co wyglądało jak wielkie, nieprzezroczyste czarne majtki ( :P )-, w rolkach, krótkiej koszulce z napisem NOISE. Na rękach miała białe rękawiczki, a na głowie biały kask w kropki.
Zdjęła kask i się nam przyjrzała.
-Hmmm...Do Doktorka przyszliście?-spytała.
-Jakiego doktorka?-spytał Mikey.
Dziewczyna spojrzała na nas zdziwiona.
-Lipstick, daj im spokój-usłyszałem.
Koło dziewczyny siedział na elektronicznym wózku starszy mężczyzna ubrany w znoszoną, brązową, skórzaną kurtkę, ciemne spodnie, półbuty, bandanę-chyba żółtą-okulary lenonki, oraz rękawiczki. Spojrzał na mnie.
-Och, jak widzę, nasze listy doszły! Bardzo mi miło was gościć. Chodźcie dalej.
Ruszyliśmy za mężczyzną niepewni.
Nagle znaleźliśmy się w wielkim pokoju, pełnym ekranów z obrazami z kamer, z ogromnymi szklanymi szybami oraz widokiem na miasteczko.
-Usiądźcie-powiedział.
Znaleźliśmy sobie krzesła i siedliśmy.
-Proszę powiedzieć, o co chodzi z listami i niejakimi Killjoyami?-spytałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz